Ostatnia edycja Warsaw Motorcycle Show znów dała mi do wiwatu i do myślenia. Poza męczącym mnie pytaniem „co ja tu znowu robię”, zastanawiałem się gdzie umknął sens tej imprezy i czy tylko ja dostrzegam absurd tej sytuacji.
Im dłużej zastanawiam się nad sensem targów takich, jak Warsaw Motorcycle Show (notabene – powinny się nazywać Nadarzyn Motorcycle Show), tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, iż jedynym beneficjentem imprezy są (oprócz oczywiście organizatora) marki chińskie, które trudno znaleźć w salonach i dotknąć na żywo. Bo w zasadzie każda mainstreamowa marka ma sieć salonów rozbudowaną na tyle, iż bez problemu możesz do jednego z nich wpaść i oddać się w ręce fachowej obsługi, która z pewnością znajdzie dla ciebie czas.
Tymczasem w Nadarzynie, ledwie dwie hale wystawowe wypełniono głównie brakiem wielkich nieobecnych. Honor Wielkich Rodów ratowały HD, Suzuki, Triumph i Kawasaki, może jeszcze Yamaha, siłami swojego dealera Liberty Motors. Honda łaskawie upchnęła kilka modeli na najbardziej różowym stoisku świata (Speed Ladies), BMW całkowicie odpuściło zabawę, podobnie zresztą jak KTM, DUCATI, Moto Guzzi, Aprilia, czy Indian. Na uwagę zasługiwało stoisko Royala Enfielda, który, stopniowo, krok po kroku, zdobywa pozycję i uznanie na naszym rynku. Trudno się zresztą temu dziwić – ludzie z Royala wiedzą jak budować społeczność i mają naprawdę fajne sprzęty.
Po raz kolejny między stoiskami panował chaos, jakby organizatorzy postawili sobie za cel wymieszanie tematów i branż – tu podróby koszulek, tam chemia, a tuż obok stoisko znanej chińskiej marki. Mimo dwóch tylko hal, ciężko było się połapać co gdzie jest, a nieskładnie przygotowany plan, nieuwzględniający faktycznych marek, a podmioty podpisujące umowy na stoiska, nie pomagał w nawigacji. Nie mogę oprzeć się pokusie podpowiedzenia organizatorom: wprowadzenie chaosu nie powoduje efektu WOW, powoduje po prostu chaos.
Biednie wyglądała w tym roku Strefa Podróżników, przeniesiona z oszklonej sali do korytarza. Serio, wyglądało to tak, jakby dostali nakaz eksmisji na bruk godzinę przed rozpoczęciem targów. A można było inaczej – ubiegłoroczny pomysł z ładną salą był świetny, podobnie zrobiono to podczas BMW Motorrad Days w Garmisch. Strefy Influencera w ogóle nie znalazłem, choć spędziłem tam cały dzień.
Nie chcę porównywać nadarzyńskiej imprezy do EICMY, bo to byłoby nieuczciwe, ale tytuł „największej imprezy targowej w Europie Środkowej”, którym dumnie chwali się organizator, do czegoś powinien jednak zobowiązywać. Tymczasem widać, iż kolejną edycję przygotowano byle jak, bez przekonania i zaangażowania, a co najgorsze – po raz kolejny bez pomysłu. Z rozrzewnieniem wspominam edycję 2019, która była spektakularna i niepowtarzalna. Tam był i pomysł i zaangażowanie, co się z tym stało? Mam pewną teorię, która opiera się na bardzie niefajnym zachowaniu organizatora podczas edycji pandemicznej targów, ale zostawię ją dla siebie.
Czy zatem targi motocyklowe mają sens? Te w Nadarzynie, moim zdaniem tylko w jednym aspekcie – to jedna z bardzo niewielu okazji, by zobaczyć znajomych w jednym miejscu, zbić piątkę z ulubionymi influencerami, poczuć atmosferę wspólnoty, której tak bardzo ostatnio nam brakuje. Tylko czy jest to warte ponad stu złotych, które trzeba zapłacić za jednodniową wejściówkę? Moim zdaniem nie, ale kimże ja jestem, by mówić ci jak wydawać twoje pieniądze…