Jazda bez dachu jest przereklamowana. Wiem, bo robię to codziennie

1 tydzień temu

Jeśli świetna, majówkowa pogoda sprawia, iż znowu myślicie o tym, by kupić sobie kabriolet, lepiej to przemyślcie. Codzienne życie z wozem bez dachu wcale nie jest takie różowe.

„A gdyby tak kupić sobie kabriolet?” – taka myśl pojawiała się w mojej głowie co roku, gdy na niebie pojawiało się słońce, a gruba kurtka była z ulgą wrzucana na dno szafy. Wizja jazdy z wiatrem we włosach po pustych drogach przez las i nad jeziorem kusiła, wspierana przez wspomnienia przyjemnych testów aut w rodzaju Mazdy MX-5. Aż w końcu postanowiłem, iż pora przestać się zastanawiać, tylko zacząć działać.

Byłem bardzo mądry i kupiłem kabriolet na zimę

Pod względem finansowym taka decyzja rzeczywiście nie jest zła. Poza sezonem kabriolety są tańsze. Pojechałem więc na zakupy uzbrojony w szczotę do odśnieżania i skrobaczkę do szyb. Podczas gdy inni myśleli raczej o nowych oponach zimowych albo wyciągali z garażu terenówki, ja wybiegałem myślami w przyszłość. Pod koniec listopada, podczas fali rekordowych mrozów, zainwestowałem w wiosenną przyjemność.

Wybrałem model łączący cechy auta dla przyjemności z tymi, które odwołują się raczej do rozsądku. Ma – moim zdaniem – atrakcyjną sylwetkę, być może najlepszą wśród aut tego typu ze swoich lat. Mój egzemplarz jest przyjemnie skonfigurowany pod względem kolorystycznym (czarny lakier z zewnątrz, brązowa tapicerka skórzana w środku) i ma mocny silnik zapewniający mu dobre osiągi mimo dodatkowych kilogramów wynikających z obecności twardego, rozkładanego dachu.

Z drugiej strony, większość części jest tu tania i pasuje z popularniejszych wersji nadwoziowych. Auto jest trwałe, ma względnie nieduży przebieg i jest zadbane. Jest wyposażone w klimatyzację (już wiedziałem, iż w kabriolecie przydaje się jeszcze bardziej niż w aucie z dachem), ksenonowe reflektory i niezłe audio. Nikt na nim nadmiernie nie oszczędzał.

Ale kabriolet zimą to żadna przyjemność

fot. catawiki.com. To dopiero kabriolet.

Wydaje wam się, iż kabriolet z twardym, składanym dachem idealnie łączy zalety ze świata zwyczajnych aut z tymi ze świata zabawy i radości? Nie do końca. Jazda moim cabrio podczas zimowych miesięcy dała mi się we znaki. Przede wszystkim – auto podczas jazdy z dachem trzeszczy. Nie znoszę wszelkich „świerszczyków”, pisków, trzasków i skrzypnięć. Tymczasem tutaj na każdym wyboju i na każdej poroztopowej dziurze z tyłu odzywała się orkiestra denerwujących dźwięków.

Czytaj więcej o wietrze we włosach:

  • Jak to jeździ: BMW E30 kabriolet w kolorze Dakargelb z niemałą niespodzianką pod maską
  • Masz dość śniegu i marzysz o lecie w kabriolecie? To kupuj już teraz – zimowy przegląd ofert
  • Bitwa złomów: otwieramy sezon na cabrio. Te seryjne są zbyt nudne

Dodajmy do tego zwiększoną skłonność do parowania szyb. No i długie i ciężkie drzwi, uniemożliwiające wyjście z wozu w ciasnym miejscu. To nie jest wielkie auto, ale parkowanie staje się małym koszmarem. Ach, no i nie powinno się zbyt często otwierać bagażnika. Korzysta z tego samego systemu, co układ otwierania dachu. Nie można nadwyrężać go podczas mrozów, więc zakupy lepiej położyć na prawym fotelu „Niedługo zrobi się ciepło, zdejmę dach, będzie lepiej” – powtarzałem sobie. A tak naprawdę, prawie za każdym razem brałem z garażu po prostu inne auto.

Wreszcie nadeszły ciepłe dni. Jazda bez dachu – czy jest super?

Jak przystało na początkującego właściciela kabrio, nie mogłem doczekać się ściągnięcia dachu. Pierwsze próby wykonywałem, gdy tylko temperatura osiągnęła niskie kilkanaście stopni. W szaliku i w czapce, ale bez dachu. Było zabawnie.

Później zrobiło się już po prostu ciepło. Niedzielna wycieczka nad jezioro, a choćby zwykła jazda do sklepu po rzeczy na obiad – to wszystko bez dachu miało nabrać magii. Czy nabrało?

Nie do końca

Nie przeczę – jest miło. Ale czasami łapię się na tym, iż podczas przyjemnej przejażdżki myślę sobie „to już? To o to cały ten hałas?”. zwykle gdy jedzie się z opuszczonymi szybami i z postawionym windszotem, wieje za mocno. Gdy stawia się szyby, nie wieje, ale… wtedy adekwatnie wielkiej różnicy między jazdą bez dachu i z dachem nie ma. OK, mocniej świeci w głowę. Trzeba mieć czapeczkę. I tyle.

To nie jest mój samochód.

Podczas testów aut prasowych cieszyło mnie, gdy mogłem zobaczyć niebo nad głową. Ale gdy mogę robić to codziennie, wszystko gwałtownie się nudzi i powszednieje.

Głowy nie urywa – można by powiedzieć. Choć czasem urywa – szybsza jazda oznacza nieprzyjemne zawirowania i hałas. Auto nie prowadzi się wybitnie. No i do tego wszystkiego dach jest skomplikowany i za każdym razem otwieram go i zamykam z duszą na ramieniu. Sądząc po facebookowej grupie właścicieli modelu, jestem ostatni, który jeszcze go nie naprawiał. Może jutro zatrzyma się w pół drogi podczas składania?

Jazda bez dachu jest trochę przereklamowana

Wycieczki z wiatrem we włosach są w porządku, ale dochodzę do wniosku, iż przyjemność, jaka z nich płynie, nie jest warta wyrzeczeń w postaci ewentualnych problemów z dachem i trzeszczenia. Czy chciałbym jeszcze kiedyś mieć kabriolet? Chyba nie. Może lepiej sprawdziłby się u mnie roadster – jego prowadzenie dałoby euforia samą w sobie, niezależnie od tego, w jakiej pozycji jest dach. A tylne fotele w cabrio i tak są bezużyteczne.

Mam nadzieję, iż poprawiłem wam majówkowy humor. Nie patrzcie z zazdrością na gościa w kabriolecie. Wcale nie ma tak fajnie.

Idź do oryginalnego materiału