Sztucznie wywoływane rewolucje zawsze mają skutki uboczne. Gdy ich skala jest duża, konsekwencje może odczuć cały region, a choćby kontynent. I wydaje się, iż tak będzie w przypadku przemysłu motoryzacyjnego.
Wszyscy doskonale zdają sobie sprawę, iż sytuacja jest bardzo trudna. Producenci coraz wyraźniej odczuwają efekty swojej uległości oraz krótkowzroczności polityków. Niektórzy analitycy twierdzą, iż już nie ma odwrotu i elektryfikacja aut to konieczność.
I tu nie chodzi o to, iż w przyszłości nie będzie innego źródła napędu, czy nie nastąpi przełom. Problem tkwi w ekonomii. Mówiąc jaśniej, technologia akumulatorowa pochłonęła miliardy i musi się zwrócić, dlatego będzie tak długo oferowana, jak tylko okaże się to możliwe – z nadzieją na odzyskanie poświęconych środków.
Politycy chcą przekonać klientów dotacjami i przeróżnymi benefitami, co tak naprawdę działa na niekorzyść forsowanej rewolucji. Dlaczego? Po pierwsze, osłabia wartość samochodów elektrycznych. Po drugie sugeruje, iż taki produkt nie jest w stanie obronić się sam, czyli jest gorszy. Po trzecie, oczy społeczeństwo, iż kupuje się go tylko wtedy, gdy państwo do tego dorzuca – inaczej się nie opłaca, co już widać choćby na rynkach zachodnich.
Mówiąc wprost, samochody elektryczne nie przekonują dziś odpowiedniej liczby klientów Starego Kontynentu. Jako region, jesteśmy coraz słabsi i doskonale zdają sobie z tego sprawę Chińczycy, którzy korzystają z głupoty tutejszych władz. Czy cła to zmienią? Jak już wielokrotnie wspominaliśmy, Państwo Środka ma większy potencjał rynkowy, a cła to broń obosieczna. Można więc przypuszczać, iż poradzą sobie w ich ominięciu lub odpowiedzą tym samym. A na tym ucierpią szczególnie Niemcy.
Elektryfikacja aut – niemiecki problem
No właśnie, Niemcy. Nie jest tajemnicą, iż to największy producent samochodów w Europie. Jednocześnie jest to najważniejszy gracz Unii Europejskiej, który (przynajmniej teoretycznie) powinien chronić swój przemysł motoryzacyjny. Dziś już wiemy, iż zagłosowanie przeciwko cłom to zdecydowanie za mało. Można było w ogóle nie doprowadzać do takiej sytuacji.
Raport Prognos jest bezlitosny. Zgodnie z jego wynikami, elektryfikacja aut może zmniejszyć liczbę pracowników w sektorze samochodowy o 186 000 do 2035 roku. Biorąc pod uwagę aktualną sytuację gospodarczą, zapowiadają się naprawdę ciężkie czasy.
Przed wymuszaniem rewolucji napędowej, wszyscy zakładali, iż automatyzacja i robotyzacja doprowadzą do utraty miejsc pracy. Okazało się jednak, iż politycy (świadomie lub nie) przyspieszą cały proces, czym pozbawią „roboty” pracowników różnego szczebla. I ma to związek zarówno z potencjalnie mniejszym popytem, jak i mniejszym zapotrzebowaniem na części czy ograniczeniem sieci dostawców.
Mówiąc wprost, nastąpi efekt domina, który nie może mieć pozytywnych skutków. Niektórzy twierdzą, iż część zwolnionych może przejść do IT czy inżynierii związanej z napędami elektrycznymi, ale wakatów nie będzie na tyle, by mówić o całkowitym zaspokojeniu potrzeb.
Będzie gorzej?
Wspomniany raport przygotowany przez Prognos jednoznacznie sugeruje, iż najgorsze dopiero przed Niemcami, czyli całą Europą. Skąd ten wniosek o reszcie? W sektorze samochodowym pracują tysiące, a choćby miliony ludzi z wielu państw regionu – wśród nich są liczni Polacy, których sytuacja również nie jest pewna.
Proces zmniejszania liczby pracowników już trwa i problemy są doskonale widoczne. Volkswagen myśli o zamknięciu trzech fabryk i redukcji pensji o 10 procent. A przecież żadne analizy rynkowe nie wróżą poprawy.
Prognos ujawnia, iż największa redukcja zatrudnienia nastąpi w ciągu najbliższych 10 lat. Czy któryś producent jest na to przygotowany? W Europie raczej nie. Co innego w Azji, gdzie postępuje się bardziej pragmatycznie.
Redukcja kosztów nie wystarczy, by się utrzymać. Konieczne są kroki polityczne, które przestaną opierać się na ideologii, a zaczną wzmacniać gospodarkę. W innym przypadku wspomniany problem będzie coraz bardziej pogłębiany.