Z okazji świąt wypadałoby napisać coś optymistycznego (dla tych, co zajrzeli tu po raz pierwszy: czy ateiści obchodzą święta? no jasne, przecież to, iż chrześcijaństwo sobie zawłaszczyło pogańskie solarne święta przesilenia i równonocy, to jeszcze nie powód do ich bojkotu).
Dobre wiadomości płyną z frontu infrastruktury drogowej. PiS wprawdzie buduje wolniej i drożej od Platformy, ale jednak nie doszło tym razem to całkowitej zapaści, jak za Kazza Marcinkiewicza.
Kiedyś fantazjowałem na blogu o symbolicznym „wbiciu złotego ćwieka” w polski system autostrad i ekspresówek. Chyba już można o tym mówić – bo pamiętajmy, iż w USA podczas budowy transkontynentalnej linii Union Pacific ceremonię „złotego ćwieka” urządzono, gdy jeszcze pierwsi pasażerowie musieli się przeprawiać promem przez Missisipi, bo most był jeszcze w budowie.
Dziś otwarto autostradową obwodnicę Częstochowy. To znaczy, iż jadący z północy kierowca musi wprawdzie się przebiedować przez kilkadziesiąt kilometrów gierkówki upgradowanej do autostrady, ale na węźle Częstochowa-Północ (do niedawna zwanym węzłem Rząsawa, szczęśliwie przemianowali zawczasu) jest już w europejskiej sieci autostrad. Hen, do Lizbony!
Ten upgradowany fragment kiedyś był najlepszym odcinkiem na tej trasie, bo w odróżnieniu od odcinka Piotrków-Warszawa, był zbudowano od początku nowym śladem. To już za Gierka mogła być autostrada, ale z przyczyn oszczędnościowych obcięto węzły i wiadukty, więc zostało kilkanaście kolizyjnych skrzyżowań.
Gdy jedziemy przez kraje, które swoją sieć autostradową zasadniczo ukończyły kilkadziesiąt lat temu, jak USA czy Niemcy, też natrafiamy na odcinki z wykopkami. Potraktowałbym to więc jak ten tymczasowy prom przez Missisipi – na tym odcinku zresztą sytuacja będzie się stopniowo poprawiać, w miarę oddawania kolejnych elementów.
Tydzień wcześniej czekała nas też inna sensacja, o której z kolei pisałem pół roku temu w „Wyborczej”. Pojawiła się już możliwość jazdy w kółko bez opuszczania autostrad i ekspresówek.
W trójkącie Poznań – Łódź – Wrocław można się teraz kręcić po kombinacji S8-A8-S5-A2-A1. Zważywszy, iż na A2 mija się wtedy ze dwa motele, można to robić w nieskończoność – bawiąc się w tokarczukowego „bieguna”.
Wkrótce zaś, gdy dokończą S3 i wspomniany fragment gierkówki, pojawią się kolejne potencjalne kółka. Otwarcie S5 już teraz pozwala zaś na przejechanie najdłuższej teoretycznie możliwej trasy wyłącznie po nowych drogach, Szczecin-Rzeszów (858 km – choć oczywiście gugiel sugeruje raczej 812 km po S3, bo ten niedokończony fragment to już naprawdę drobiażdżek).
To są oczywiście wszystko wycieczki dla maniaków infrastruktury – ewentualnie zawodowych transportowców. Ale samo pojawienie się możliwości kręcenia w kółko dowodzi, iż mamy już konkretną sieć.
Na zachód od gierkówki mamy już adekwatnie zachodnioeuropejskie nasycenie autostrad i ekspresówek. A i na wschód tragedii nie ma. Po Polsce jeździ się już nie gorzej niż po „starej unii”, a na pewno lepiej niż po naszej ukochanej Skandynawii.
A przecież gdy zaczynałem blogować w roku 2006, autostrady sprowadzały się do kilku niepowiązanych ze sobą kresek na mapie, a ekspresówki do kilku obwodnic. Jedynym ich skrzyżowaniem był węzeł S1/A4 w Mysłowicach.
O prawdziwym skrzyżowaniu dwóch autostrad, albo o możliwości przejechania kilkuset kilometrów bez opuszczania sieci, mogliśmy wtedy tylko marzyć. Gdy Komorowski w 2010 zapowiedział budowę 1000 km nowoczesnych dróg, prawica dostała histerii, iż to niemożliwe, iż to wykluczone, iż nic nie zbudują, a co zbudują, to trzeba będzie potem zamykać.
Tymczasem na początku 2010 mieliśmy 636 km autostrad i ekspresówek. W 2015, gdy Komorowski potrącił zakonnicę na pasach, mieliśmy 3115 km.
Obecnie mamy ok. 4000 km. Przez te 4 lata rządów PiS trochę nam ich przybyło, nie zaprzeczam – choć były to głównie kontrakty podpisywane jeszcze za PO, których ubywa, więc w roku 2020 kilka się wydarzy.
Oby w drugiej połowie roku na ceremoniach przecinania wstęgi pojawiał się już nowy prezydent. A choćby i Hołownia. Czego sobie i państwu życzę z okazji przesilenia solarnego.