Nowoczesny samochód powinien choć trochę wyglądać jak statek kosmiczny. A o ile jest topowym w gamie elektrycznym SUV-em to już po prostu musi. Te samochody i tak są bardzo drogie, można trochę poluzować smycz projektantom. Liczy się też pokaz możliwości, bo przecież nie masowa sprzedaż. Z takiego założenia wychodzą też marki, które nie mają ambicji sięgania do segmentu premium. Nissan ma wprawdzie doświadczenie w produkcji aut luksusowych, a choćby własną submarkę, czyli Infiniti (była jakiś czas w Polsce, ale importer zwinął interes). Ma też doświadczenie w produkcji samochodów elektrycznych, przecież Nissan Leaf był kilkanaście lat temu jednym z pierwszych wielkoseryjnych elektryków. Projektanci Nissana lubią czasem poeksperymentować, czego dowodem jest choćby model Juke. Wszystkie te doświadczenia zebrano do kupy i tak powstał Nissan Ariya – flagowy elektryczny SUV.
„May the 4orce be with you”
Nissan Ariya wygląda rzeczywiście dość kosmicznie. Nie każdemu będzie się podobać, ale w trend wpisuje się doskonale. Duże koła, przód z fantazyjnymi światłami LED, wszystko jak w podręczniku projektowania supernowoczesnych samochodów. Wewnątrz księgowi także byli bardzo łaskawi dla projektantów. Widać, iż Ariya to model z górnej półki, bez oglądania się na koszty.
Wnętrze
Elegancka skóra na fotelach, rzeczywiście wysokiej jakości materiały, grube dywaniki jak w jakimś Bentleyu, a przy tym sporo pomysłowych gadżetów. Na przykład środkowy podłokietnik przesuwany elektrycznie, z podświetlanymi „przyciskami” wyboru trybu jazdy czy otwierania (też elektrycznego) dużego schowka pod centralnym ekranem. Patent fajny, choć ten środkowy podłokietnik jest umieszczony znacznie wyżej niż ten w drzwiach – a to ergonomiczny błąd. Natomiast same fotele i kierownica są regulowane elektrycznie, w bardzo dużym zakresie, co pozwala dobrać naprawdę bardzo wygodną i bezpieczną pozycję.
Pomysł z podświetlanymi „przyciskami” powtórzono przy panelu sterowania klimatyzacją. Wygląda to naprawdę dobrze, bo przed włączeniem zasilania widać tylko ozdobną listwę pod ekranem. Między tą listwą a ekranem jest też duże i łatwo dostępne pokrętło regulacji głośności. Jest też kilka zabawnych akcentów, na przykład podświetlane (na szczęście na biało) kratki osłaniające głośniki w drzwiach i podobna kratka pod deską rozdzielczą. Niczemu to nie służy, ale wygląda przyjemnie.
Tak centralny ekran, jak i zestaw wskaźników nie są przesadnie duże, ale czytelne i intuicyjne w obsłudze. Kierowca zresztą nie musi na nie zbyt często spoglądać, bo ma do dyspozycji dobrze zorganizowany head-up display. Wadą multimediów jest brak bezprzewodowego Android Auto (jak działa CarPlay nie sprawdzałem). Generalnie Ariya rzeczywiście sprawia wrażenie dobrze przemyślanego, bardzo komfortowego samochodu. Także dla pasażerów z tyłu, którzy dzięki dużemu rozstawowi osi mają naprawdę sporo miejsca. Bagażnik mógłby być co prawda większy, ale to akurat wada większości samochodów elektrycznych.
Pod maską jest… silnik
Ariya nie poratuje nas natomiast miejscem na bagaż czy kable pod maską. Tutaj po otwarciu maski widzimy po prostu silnik. Niby „frunk” by się przydał, ale w końcu od samochodu oczekujemy, iż pod maską będzie silnik, a nie jakieś pudełko na kable.
Prawie 400 KM
Testowy egzemplarz to wersja e-4orce, czyli silniki ma dwa, na obu osiach. Łączna moc to 394 KM i 600 Nm. adekwatnie w samochodzie elektrycznym ten drugi parametr, czyli moment obrotowy, jest ważniejszy. Dostępny od startu pozwala na rzeczywiście błyskawiczne i liniowe przyspieszenie. Pytanie tylko, po co – wykorzystanie maksimum możliwości po pierwsze zużywa sporo prądu, po drugie dla niedoświadczonego kierowcy może być po prostu niebezpieczne. To już trzeba umieć ogarnąć. Ale wyścig producentów, kto zrobi mocniejszego elektryka, trwa w najlepsze. 400 czy 500 koni nie jest wprawdzie potrzebne do normalnej jazdy, pozwala jednak pochwalić się w reklamach. Cóż, i tak 90% użytkowników będzie raczej dbać o zasięg, nie pozwalając sobie na zjedzenie połowy baterii na kilka ostrych przyspieszeń.
Oszczędnie
Użytkowana normalnie Ariya potrafi być oszczędna. Przy spokojnej jeździe mieści się w granicach 13-16 kWh/100 km. Jak na tak duże i mocne auto to naprawdę niezły wynik. To, rzecz jasna, przekłada się na przyzwoity zasięg. 87 kWh (netto) baterii ma według Nissana wystarczyć na przejechanie 500 km. Tego nie udało się osiągnąć, ale po naładowaniu komputer pokazał 440 km zasięgu. I to realnego, bo nie zmienia się ani przy włączonej klimatyzacji, ani też kilometry nie „uciekają” przez noc. Zarządzanie energią naprawdę trzeba pochwalić. Da się też w rozsądnym czasie naładować, jeżeli akurat będziemy mieli szczęście i znajdziemy wolną ładowarkę prądu stałego. Przy mocy ładowania 130 kW od 20 do 80% doładujemy się w pół godziny. Ja akurat aż takiego farta nie miałem, ale naładowałem się prądem 50 kW w mniej więcej godzinę.
Czy to ma sens?
Czy tego typu samochody – mocne elektryczne SUV-y – w ogóle mają sens? Cóż, to kwestia indywidualnego podejścia. jeżeli samochód taki jak Nissan Ariya używany jest głównie w mieście i w sposób rozsądny, realne 440 km zasięgu wystarczy na parę dni. W dłuższą trasę lepiej się nie wybierać bez pewności, iż trafimy na mocną stację ładowania, ale już na niedaleką podmiejską wycieczkę spokojnie można się wybrać. Sam na taką pojechałem (ok. 50 km w jedną stronę) bez żadnego stresu. Ale ta kosmiczna nowoczesność nie może być tania. Nissan wycenia swój topowy model na 210 tysięcy złotych za podstawowy wariant Engage, z napędem tylko na przód i baterią 63 kWh. Do miasta wystarczy spokojnie. Najdroższa Ariya, czyli taka jak testowa Evolve+ jest o sto tysięcy droższa. Czy warto tyle dopłacać za drugi silnik, lepsze przyspieszenie i grube dywaniki z Bentleya? Raczej nie. No chyba, iż ktoś ma własną elektrownię…
Tekst: Bartosz Ławski, zdjęcia: Paweł Bielak
Pozostałe testy tutaj
Jeśli podoba Ci się Overdrive i to co robimy, to będzie nam miło jeżeli będziesz nas wspierać za pośrednictwem PATRONITE. Poza naszą wdzięcznością uzyskasz dostęp do dodatkowych materiałów i atrakcji.