Łukasz Grzegorczyk: Kim chciała pani być w dzieciństwie?
Karolina Szulęcka-Streer: Od dziecka mówiłam podobno, iż chcę być prawnikiem i pracować w kancelarii w Krakowie. Przypomniała mi o tym moja mama.
To raczej daleko od samochodów…
Niby tak, ale kancelaria finalnie doprowadziła mnie do miejsca, w którym jestem teraz. To jest o tyle zabawne, iż świadomie nie planowałam tego, iż będę pracowała w kancelarii prawnej. Mój mózg nie przetwarza pewnych danych, które są ważne do ukończenia studiów prawniczych. Nienawidziłam historii. Daty nie wchodzą mi do głowy i w szkole musiałam nad tym długo ślęczeć. Zadania z matematyki były dla mnie zdecydowanie łatwiejsze.
A na ścianach w pokoju miała pani wtedy plakaty z samochodami?
Na pewno pamiętam gumy Turbo, było trochę plakatów, ale miałam też bardzo dużo lalek. I te lalki jeździły samochodzikami, bo miałam całą kolekcję.
Pytam o plany z dzieciństwa, bo próbuję zrozumieć, jak to się stało, iż wylądowała pani w świecie zdominowanym przez mężczyzn.
Zaczęłam pracować jako bardzo młoda dziewczyna. Pochodzę z domu, w którym nie było dużo pieniędzy. Zawsze byłam samodzielna i chciałam gwałtownie zacząć zarabiać. Szukałam dorywczych prac, to nie były zajęcia premium, ale w ten sposób zdobywałam doświadczenie i już jako nastolatka wiedziałam, iż będę chciała być osobą, która pracuje twórczo, jest niezależna i lubi zarządzać sobą i ludźmi. Chciałam wyznaczać kierunek działań.
Własny biznes?
Oszczędzałam pieniądze, żeby stworzyć coś swojego. Kiedy byłam na studiach dziennych, otworzyłam kawiarnię. Postawiłam wszystko na jedną kartę, ale wiedziałam, iż jeżeli się nie uda, rodzice z powodów finansowych mi nie pomogą. To była duża presja i motywacja. W ten sposób powstał mój cocktail bar. To nauczyło mnie zadaniowego i probiznesowego podejścia do życia.
Nie chciała pani pracować w typowym "korpo"?
Na studiach robiłam praktyki w dużej firmie, w której pracowałam z dokumentami i tabelkami w Excelu. Miałam wrażenie, iż jak tam wchodzę, zostawiam połowę energii życiowej na zewnątrz. Przez miesiąc odliczałam dni do końca. Dla mnie korporacyjny porządek, hierarchia, procedury trwające wieki, nie mają racji bytu i nigdy nie miałam typowo korporacyjnego podejścia. Wolę działać.
Praca w motoryzacji i w kancelarii prawnej to jednak dwa różne światy.
One są pozornie inne. Pracowałam w kancelarii, która wprowadzała spółki na giełdę, czyli obsługiwała duży biznes. Prowadził to mądry człowiek, który był trochę wizjonerem. Miał nowatorskie podejście, przykładem jest to, iż zatrudnił marketingowca kancelarii prawnej w czasie, gdy była to absolutna nowość na rynku. Tego w Polsce wtedy nie było. Mój szef był otwarty na rozwój i bardzo mi zaufał. Obsługiwaliśmy ludzi z okładek magazynów, a ja zobaczyłam, jak poruszać się w tym świecie.
Jak zaczęła się przygoda z Ferrari?
Pracowałam wtedy jeszcze w kancelarii. Zadzwonił do mnie mój obecny szef i powiedział: "Karolina, otwieram salon Ferrari, czy nie chciałabyś zająć się marketingiem?". Ja już wtedy wiedziałam, iż przenoszę się do Katowic. Postawiłam jeden warunek, iż będę miała decyzyjne stanowisko pracy, bo niezależność była dla mnie zawsze kluczowa. Kancelaria była dobrym boosterem do tej zmiany w życiu.
Poszła tam pani z misją, by ustalić hierarchię po swojemu?
Byłam tam nowa i traktowałam tę pracę jak interesujące wyzwanie. Na początku nasz zespół to było raptem kilka osób. Zaczynałam od stanowiska recepcja/marketing. Nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z motoryzacją od tej strony, chociaż myślę, iż to było choćby dobre. Poznawałam z czystą kartą rynek motoryzacji luksusowej, która wtedy dopiero raczkowała w Polsce.
To było jednak trochę ryzykowne.
Mam takie podejście, iż gdy wchodzę w nowy biznes, wyszukuję jego słabe punkty i staram się je obrócić w pozytywy. I tak zaczęłam z Ferrari. Analizowałam to, co dzieje się na rynku, co mogłoby działać lepiej. To był duży klucz do sukcesu, jaki udało nam się osiągnąć. Miałam też duże zaufanie Jakuba, który pozwolił mi realizować pomysły.
Musiała pani założyć jakąś "maskę", by coś udowodnić w tym męskim środowisku?
Nie, bo dobrze odnajduję się w męskim świecie. Mam taki charakter, poza tym od dziecka często uprawiałam "męskie sporty". Na przykład grałam w rugby.
Albo grałam z chłopakami w koszykówkę i siatkówkę. Zawsze byłam charakterna, ambitna i przebywałam w męskim środowisku. W kancelarii tez pracowałam w męskim gronie. W Ferrari, zwłaszcza na początku, świat był bardzo męski, ale to nie stanowi dla mnie przeszkody i nie ma większego znaczenia.
Na hasło "pracuję w Ferrari" wiele osób może pozazdrościć. Dla pani to też praca marzeń?
Pamiętam te tytuły o pracy marzeń, gdy dołączyłam do Ferrari. Ale ja tak naprawdę nigdy nie podchodziłam do tego w ten sposób. Staram się zawsze mocno stąpać po ziemi. Nie chcę, żeby to źle zabrzmiało, ale podchodzę do tego bardziej z zimną krwią i myślą, żeby nie podpalać się zbyt szybko. W życiu zawodowym to bardziej może przeszkodzić niż pomóc.
Ale to nie jest praca w stylu "kolejny, zwykły dzień w biurze".
Każdy dzień tu jest inny, pełen kolejnych wyzwań. Żeby nie było – ja uwielbiam moją pracę. Zdaję sobie sprawę z tego, iż my często sprzedajemy marzenia. Wielu naszych klientów, kupując Ferrari, spełnia swoje plany sprzed lat, albo dziecięce marzenie. W działaniach marketingowo-sprzedażowych w tej marce, słowo "zarządzanie" trochę nie pasuje. Chodzi o relacje, emocje, budowanie tego świata od strony doznań.
Kim dzisiaj jest w Polsce klient, który przychodzi do salonu Ferrari? Są jakieś stałe punkty które ich łączą? Oczywiście oprócz pieniędzy.
Tak, pieniądze to próg wejścia. Nie ma jednak czegoś takiego jak statystyczny klient Ferrari. Najczęściej są to pasjonaci motoryzacyjni, którzy spełniają swoje marzenie. To osoby, które lubią się wyróżnić, mają odwagę, pasję, dużo osiągnęły w życiu i kosztowało ich wiele to, żeby znaleźć się w momencie swojego życia, iż mogą sobie na taki sam samochód pozwolić.
Trudno jednak wrzucić tych ludzi w jeden schemat, bo bywają zupełnie różni. Mamy klientów w wieku 25 i 80 lat, ale nie ma sensu wyciągać na tej podstawie średniej, iż statystyczny klient Ferrari ma 50 lat.
To chyba hermetyczne grono ludzi? Trochę jak jedna rodzina.
Na pewno wszyscy się kojarzymy. Myślę, iż większość klientów Ferrari w Polsce, wie, czym ja się zajmuję i zna wszystkich pozostałych pracowników.
Dzisiaj zakup Ferrari to bardziej zachcianka czy inwestycja? Niektóre już w momencie zakupu mogą zyskiwać na wartości.
To jest cecha charakterystyczna dóbr luksusowych i dotyczy też samochodów. W przypadku Ferrari, to jak najbardziej może być dobro inwestycyjne. Czasami auta, które w krótkim okresie nie wykazywały potencjału inwestycyjnego, nagle, po kilku miesiącach czy latach ludzie, którzy je posiadali, plują sobie w brodę, iż się ich pozbyli.
Ferrari wciąż jest jedną z najbardziej pożądanych marek motoryzacyjnych i mam nadzieję, iż to się nigdy nie zmieni.
Teraz motoryzacja klasyczna bardziej przyciąga uwagę niż nowe samochody.
Sama powtarzam, iż jestem dumną właścicielką Fiata 126p i Fiata Panda 4x4. To sentymentalne klasyki, może nie z wielkim inwestycyjnym potencjałem, chociaż można o tym podyskutować.
"Maluch" jest czerwony jak Ferrari?
Kilka lat temu miałam wypadek pod firmą, wjechał we mnie samochód. Siedziałam na krawężniku i płakałam, jak widziałam swojego zniszczonego Fiata. Koledzy z pracy mi go naprawili i faktycznie przemalowali go w Ferrari Rosso Corsa. Śmieję się, iż lakier na tym samochodzie jest wart więcej niż sam samochód.
Nie bez powodu mówi się, iż stare auta mają duszę.
Są jednak trudne do codziennego funkcjonowania. Takim klasykiem można pojechać gdzieś dla przyjemności, na kawę, czy jakąś wycieczkę, ale umówmy się, ciężko byłoby tym klasycznym samochodem jeździć codziennie do pracy czy w dalszą podróż. Dobry klasyk rzeczywiście gwałtownie zyskuje na wartości.
Nie da się ukryć, iż nowoczesne samochody są produkowane w inny sposób, ale wszystko zależy od marki. W Ferrari o procesie powstawania samochodów trudno mówić choćby o produkcji. To manufaktura, efekt pracy rąk człowieka. Nazywam to motoryzacyjnymi dziełami sztuki, przy których ludzki pierwiastek cały czas jest ważny. Czym innym są marki wolumenowe, których auta powstają na linii produkcyjnej i codziennie zjeżdżają z nich dziesiątki samochodów. Ciężko wtedy mówić o duchu motoryzacji.
Wracając do spełniania zachcianek. Czy klient salonu Ferrari może sobie zażyczyć na przykład… różowe Ferrari?
Marka pozwala klientom konfigurować auta w specjalnych programach. Tych poziomów jest kilka, jednym z nich jest Tailor Made. To najwyższy poziom konfiguracji własnego samochodu. W Polsce mamy kilka takich aut, jeden z klientów stworzył swój lakier, bo kocha jeden kolor, który został nazwany jego imieniem.
Można sobie zażyczyć różne wyposażenie wnętrza, czy materiały wykorzystane do finalnego efektu. Natomiast są też pewne granice.
Granice dobrego smaku?
O gustach można dyskutować…jednak program Tailor Made zakłada, iż w centrali Ferrari są osoby odpowiedzialne za finalny efekt konfiguracji. To są doradcy od designu i oni trzymają pieczę nad tym, iż o ile Ferrari wypuszcza swój samochód, to na tym aucie wciąż znajduje się logotyp marki. To odpowiedzialność za to, co się produkuje.
Często trafiają się klienci, których za bardzo poniesie fantazja?
Zdarza się, iż ktoś próbuje stworzyć coś innego, kombinuje. Najczęściej sam dochodzi do wniosku, iż jakiś pomysł jest przesadą, gdy zobaczy wizualizację na ekranie. Wtedy trzeba wrócić do początku i uspokoić projekt, zainspirować się klasyczną konfiguracją. W salonach dealerskich mamy doradców, którzy są pasjonatami. Znają markę Ferrari od podszewki i czuwają nad tym, by klient był zadowolony z efektu.
Czyli potraficie przekonać choćby najbardziej upartego klienta, iż jakiś pomysł to przesada?
Ale my lubimy interesujące konfiguracje. Wiedząc jednak, jakie samochody są konfigurowane na całym świecie, znając naszych klientów i ich gusta, zdajemy sobie sprawę, z czego klient będzie zadowolony w finalnym efekcie. Trzeba zrozumieć jego motywacje, i jednocześnie pamiętać, iż umiar jest zawsze lepszy od nadmiaru.
Czy elektryczne Ferrari to jest dzisiaj drażliwy temat?
Myślę, iż nie, ale znowu zrobiło się wokół niego zamieszanie. Marka Ferrari doskonale wie, co robi. Zna potrzeby rynku i musimy pamiętać, iż w Europie nie jesteśmy pępkiem świata.
99 procent hejtujących ten projekt pewnie nigdy nie kupi sobie żadnego Ferrari. Zastanawia mnie bardziej, co mówi się na ten temat w "bańce" klientów marki.
Ferrari zawsze wyznaczało konkretny kierunek i nadawało rytm w biznesie motoryzacyjnym, wyprzedzało trendy. Można porównywać osiągi, ale w filozofii Ferrari w ogóle nie o to chodzi.
Nasi klienci przyjęli ten samochód pozytywnie i czekają na niego. Mamy już zapytania o możliwość zakupu. Im bliżej się jest pewnych rzeczy, tym lepiej się je rozumie.
Podobno kiedyś nie znosiła pani rajdów.
Kiedy poznałam swojego przyszłego męża, on próbował wyciągać mnie na rajdy, ale dla mnie to było niezrozumiałe i nudne. Słowo niezrozumiałe jest tu kluczowe. o ile ktoś mówi, iż nie lubi rajdów, to znaczy, iż ich nie rozumie i nigdy nie miał okazji ich poczuć. Były dwa główne motywy, po których wpadłam jak śliwka w kompot.
Pierwszy to traumatyczne doświadczenie, bo na drugą randkę Michał zaprosił mnie do rajdówki na tor szutrowy. W ogóle nie wiedziałam, na co się piszę. Jechał bokiem między drzewami, na pewno ponad 100 km/h. Byłam pewna, iż tam zginę. Kiedy wysiadłam z auta, cała się trzęsłam. Z drugiej strony miałam taki wystrzał endorfin, iż na koniec stwierdziłam: wow.
A ten drugi moment?
Już byłam wtedy dziewczyną Michała. Zaprosił mnie na Rajd Żubrów w roli jego pilotki. Nie miałam żadnego doświadczenia w pilotowaniu, więc śmieję się, iż byłam tylko dociążeniem samochodu.
Pamiętam z tego rajdu Sobiesława Zasadę i jego żonę, oni jechali razem. Pani Ewa szła z torbą pilota i z mężem za rękę do samochodu, później cisnęli na odcinkach specjalnych i na koniec odbierali nagrodę. Pomyślałam, iż kiedyś chciałabym mieć męża, z którym mogłabym tak dzielić pasję. I załapałam, o co chodzi w rajdach i tym szalonym tempie.
Rajdy stały się dla pani drugim życiem?
Nazywam to naszym projektem rajdowym i budowaniem startupu rajdowego od podstaw. Musisz mieć lidera, osobę, która ma wizję, jak to powinno wyglądać. Kogoś, kto jest niesamowicie utalentowany i wykonuje pracę, czyli kierowcę. I jeszcze kogoś, kto zarządza całym bałaganem, czyli pilota.
Dla mnie ta rola to wyzwanie. Pilot, poza czytaniem w trakcie rajdu, musi znać regulamin na pamięć, wiedzieć, do kogo zadzwonić, ogarniać logistykę i mieć ją opracowaną co do minuty.
Nie kusi pani, żeby spróbować sił w rajdach z fotela kierowcy?
Znam swoje ograniczenia i wiem, jak bardzo rajdy są ryzykowne. Dla mnie start w rajdzie tylko po to, żeby dojechać do mety, nie ma żadnego sensu. To moja chęć pokazania, iż jak już coś robię, to najlepiej jak potrafię. Do tego trzeba się przygotować, samochody rajdowe są trudne i specyficzne. W motorsporcie panowanie nad autem jest najważniejsze i trzeba przewidzieć pewne rzeczy na drodze. Kolejna rzecz to koszty.
W tej chwili absolutnie nie jestem gotowa i nie wsiadłabym do rajdówki jako kierowca, ale wiadomo, iż z tyłu głowy pojawia się ta myśl. W tej chwili póki co skupiam się na tym, aby wyszlifować moje umiejętności pilotowania na tyle, iż będę mogła o sobie powiedzieć, iż jestem dobrym pilotem. A wtedy pomyślę o roli kierowczyni rajdowej. Poza tym dzięki startom chcę pokazywać, iż kobiety też mogą realizować się w świecie motoryzacji w profesjonalny sposób.
Pieniądze to chyba kluczowa sprawa, jeżeli ktoś chce rywalizować na poważnie?
Sam talent to za mało. Potrzebne są treningi, odpowiedni serwis samochodu, a to kosztuje. Ja uważam, iż są dwa rodzaje kierowców. Ci, którzy jeżdżą "za swoje" – dla frajdy, traktują to jak hobby, a dzięki zapleczu finansowemu nie muszą martwić się o nic poza samymi startami i wynikami.
Druga grupa to kierowcy, którzy mają dobre wyniki, ale jeżdżą za pieniądze sponsorów. I tu zaczyna się presja wielu elementów – wyników, ale też spięcia budżetów, realizacji zobowiązań i wielu innych, o których się nie mówi. Motorsport to jest ogromna gałąź biznesu i w Polsce to wciąż za mało wybrzmiewa. Polski biznes nie dostrzega tej niszy, którą warto wykorzystać.
Jestem przekonana, iż najbliższe dwa lata to będzie duży boost dla rajdów. To wynika ze zmiany przepisów FIA, trzeba też wyciągać wnioski, obserwując rynek. Stellantis i Toyota przeznaczyły ogromne pieniądze w budowanie rajdówek. o ile w coś się inwestuje, to nie po to, żeby po prostu wydać budżet, tylko żeby to była opłacalna inwestycja. Dlatego tym bardziej zapraszam polski biznes do współpracy.
Kiedy rozmawiamy o kobietach w motoryzacji, od razu nasuwa mi się porównanie do Martyny Wojciechowskiej.
Była dla mnie inspiracją. Podobało mi się to, co robiła i jej niezależność, wyznaczanie nowych szlaków. Jak zaczęłam jeździć w rajdach, założyłam Instagrama, na którym pokazuję, iż motorsport kobiecy to może być profesjonalne podejście, a nie wypinanie się na masce samochodu. Dziewczyny w motorsporcie niestety są tak często postrzegane. Chciałam to odczarować.
Dostaje pani wiadomości od osób, które się zainspirowały?
Odezwały się do mnie kobiety w moim wieku i starsze, albo rodzice nastolatek. Ludzie potrzebują komunikacji, iż warto to robić, iż nie jest to łatwa praca, ale może się udać. Za sprawą Instagrama zaświeciła mi się lampka w głowie. Kobietom, które interesują się motorsportem, brakuje dziś inspiracji, którą kiedyś dla mnie była Martyna Wojciechowska.
To też niekończąca się walka ze stereotypami.
Kobiety od lat miały utarte schematy, co powinny robić. Od zarania dziejów powtarza się, iż jeżdżą gorzej niż mężczyźni.
Umówmy się, to bzdura.
Ale mówi się o tym dlatego, iż kobiety możliwość prowadzenia samochodów uzyskały znacznie później niż mężczyźni. Na wszystko pracuje się latami. Myślę, iż za 10 lat nie będziemy już rozmawiać o tym, kto jeździ lepiej czy gorzej. Nie będzie takiego porównywania.
Zresztą w Polsce jest też mnóstwo kobiet zainteresowanych motorsportem. W przyszłym roku chciałabym pojechać w Rajdowych Mistrzostwach Polski i i stanąć na podium. Pokazać, iż kobiety mogą osiągnąć w tym sukces, ale do tego potrzebujemy budżetów. I znowu wracamy do apelu do przedsiębiorców. Rajdy to jest możliwość na rozbudowę biznesu, to platforma, którą warto wykorzystać. Tylko trzeba to robić mądrze, a ja wiem jak to robić, bo pracuję w marketingu, biznesie i motorsporcie od lat.

13 godzin temu
















