W patencie WO/2025/191637 Yamaha proponuje „fałszywy silnik” (ang. “fake engine”), który nie napędza motocykla — ale ma imitować zapach, dźwięk, efekty dźwiękowo‑wibracyjne starej, dobrej jednostki spalinowej: tłoki, cylindry, rezonanse układu wydechowego, ruchy korbowodu i wydech. Ma być to silnik „dla ducha”. Ktoś mógłby powiedzieć, iż przebranie chama we frak nie wiele zmienia, ale rzeczywistość pokazuje, iż różnie bywa.

Wyobraź sobie motocykl elektryczny — cichy, gładki, praktycznie bez wibracji, nurkujący w torze dźwięków, które większość z nas identyfikuje z „hałasem silnika”. Dla jednych to komfort, dla innych – brak duszy. Yamaha najwyraźniej zdaje sobie sprawę, iż część motocyklistów czuje pustkę, gdy w miejscu potężnego warkotu jest niemal cisza.
Powrót do korzeni – nostalgia jako paliwo
To, co tu się dzieje, to coś więcej niż techniczna ciekawostka. To gest w kierunku nostalgii. W motoryzacji (i motocyklowym świecie w szczególności) wiele z naszej fascynacji bierze się od dźwięku, zapachu, wibracji — od fizycznych doznań, z których wykastrowano pojazdy zelektryfikowane, dające cichy komfort i nowoczesność ubraną w coraz większe wyświetlacze. A jednak dopiero gdy silnik drży, gdy iskra zapala mieszankę, gdy w powietrzu unosi się zapach rozgrzanego oleju — to dopiero wtedy rodzą się te słynne emocje i euforia z jazdy.
Elektryfikacja, jak najbardziej, niesie ogromne korzyści — zero spalin, cichość, prostota mechaniki, mniejsze wymagania serwisowe. Ale też odbiera coś z tego pierwotnego, pierwotnej magii maszyny. Yamaha, zamiast walczyć z tym odczuciem, zdaje się powiedzieć: dobrze, przywrócimy to, ale inaczej. Wykreujemy iluzję, która da ludziom znów poczucie, iż prowadzą coś „żywego”.
Sztuka iluzji
Co ciekawe, patent nie mówi, iż silnik „fałszywy” zastępuje silnik elektryczny — nie, on ma być jego dodatkiem. Sama jazda, moc, moment — wszystko będzie pochodzić z jednostki elektrycznej. Ale dodatki takie jak korbowód, ruch tłoka, rezonatory, przepustnice powietrza, układ wydechowy — to wszystko stylizacja, efekt – scenografia. Resonator ma wzmacniać fale ciśnienia powietrza powstające przy ruchu tłoka, dzięki czemu dźwięk i odczucie będą zmieniać się – im bardziej agresywnie się przyspiesza, tym bardziej odczuwalne wrażenia z jazdy na silniku spalinowym.
W pewnym sensie to jak teatr. Wszyscy grają swoje role, każdy udaje kogoś kim nie jest. Silnik elektryczny udaje, iż dostarcza emocje, a silnik spalinowy udaje, iż jest sercem pojzdu.
Ale czy to naprawdę krok naprzód?
Tu pojawia się pytanie: ile z tego jest sztuki dla sztuki, ile dopieszczania fanów motoryzacji, a ile realnej wartości? Jako zabieg marketingowy — prawdopodobnie pozwoli to utrzymać tradycjonalistów, fanów motoryzacji, oraz przyciągnąć tych, którzy boją się, iż ze zmianą jaką niesie elektromobilność zginie coś fundamentalnego w motoryzacji – emocje. Ale też może to być pułapka: jeżeli symulacje będą sztuczne, monotonne, tandetne — mogą bardziej irytować niż budzić nostalgię.
Ponadto — koszty, ciężar, dodatkowa masa, konserwacja tych elementów. Czy klienci zaakceptują, iż motocykl elektryczny ma dodatkowy „drugi silnik”, który nic nie robi poza wibracją i dźwiękiem? Czy takie zwiększanie wagi, już nielekkich pojazdów elektrycznych jest akceptowalne dla rynku? A jeżeli to zawiedzie – jeżeli wibracje będą sztucznie generowane, jeżeli dźwięk będzie brzmiał cukierkowo lub plastikiem – możemy tylko pustą retro-wydmuszkę, a nie klimat prawdziwej motoryzacji?
Powrót do korzeni
I tutaj dochodzimy do tej pięknej ironii: motoryzacja zaczyna wracać do tego, od czego jeszcze dobrze nie zdążyła się odciąć. Silnik spalinowy oznaczał tłumiki, dźwięk, stukanie zaworów, drgania silnika — to były niedogodności, hałas, emisje, trudność w serwisie. Ale była też dusza, był charakter i wreszcie euforia z obcowania z tą motoryzacją. Teraz, gdy prąd daje możliwości ciszy, łagodności, czystości — zaczynamy tęsknić za tym co utraciliśmy w tym procesie „ugrzecznienia” motoryzacji. Okazuje się, iż nie wystarczy, by motocykl jeździł — musi być trochę jak dobra sztuka: jeżeli nie budzi emocji, nie oddziałuje na zmysły nie prowokuje, to po co nam taka sztuka… tzn. motoryzacja!
Można powiedzieć, iż zatoczyliśmy koło: od dźwięku silników spalinowych, przez ciszę elektrycznych maszyn, aż po próbę łączenia obu światów. To coś jak powrót do tradycji, ale z pomocą technologii — powrót do estetyki, która kiedyś była koniecznością, a dziś staje się wyborem.
Quo vadis motoryzacjo?
Jeśli miałbym strzelać prognozą, stawiam, iż takich rozwiązań będzie więcej. Niekoniecznie przez Yamahę tylko dlatego, iż to pozwala połączyć idiotyczne normy emisji z oczekiwaniami rynku. Z jednej strony napęd, który zadowoli eurokratów, z drugiej dusza dająca euforia konsumentowi. Nie będzie to może (narazie) euforia z silników V8 czy V12, ale nie będzie to też koniecznośc przesiadki na 100% elektryczne wozidło. Niestety, jest też ryzyko, iż będzie to sposób na szerszą akceptację elektryfikacji w branży automotive, ale na ten moment nie widać wyraźnego ratunku z macek elektryfikacji.
Wiem, iż brzmi to jak nostalgiczny romantyzm, ale wierzę, iż motoryzacja to coś więcej niż prędkość i moc — to doświadczenie, które buduje pamięć, emocje, historię na zakrętach, na trasie, na postoju przy zmierzchu, kiedy silnik cichnie. Może ta nowa era elektryczna z tym właśnie się będzie mierzyć — jak zachować duszę w tej niemej, aleksytymicznej rewolucji.